03-02-2021 16:18. Historia prostytucji w PRL. "W jedną noc potrafiły zarobić więcej niż robotnik przez cały miesiąc" [Wywiad] Najpierw "gruzinki" oferowały seks za pieniądze w gruzach miast, spotykając się z powszechnym potępieniem, potem "dolarowe dziewczyny" żyły życiem, którego wiele osób im zazdrościło – o historii
Marek Wenta – kapitan żeglugi wielkiej, pilot morski, autor książki ,,Na przekór bałwanom”. Urodził się 7 czerwca 1949 roku w Sztumie. Maturę uzyskał w Liceum Ogólnokształcącym im. Jana III Sobieskiego w Wejherowie (1967 r.), zaś studia ukończył na Wydziale Nawigacyjnym Państwowej Szkoły Morskiej (aktualnie Uniwersytet Morski) w Gdyni w 1970 roku. Pracę na morzu rozpoczął na statkach Polskich Linii Oceanicznych, aby w 1977 roku przejść do Polskiej Żeglugi Bałtyckiej. W 1982 roku uzyskał dyplom kapitana żeglugi małej, a w 1988 roku kapitana żeglugi wielkiej. W latach 1984-1988 pracował jako starszy oficer na statkach morskich u armatora niemieckiego. Od 1988 do 1998 był kapitanem na statkach ro-ro oraz na promach pasażerskich: m/f Rogalin i m/f Nieborów. W latach 1990-1995 pracował na kontraktach zagranicznych jako kapitan u armatora brytyjskiego. W 1998 roku został pilotem morskim w Przedsiębiorstwie Usług Morskich Gdańsk-Pilot Sp. z i stamtąd odszedł w 2016 roku na emeryturę. W latach 1994-2003 był członkiem rady nadzorczej Polskiej Żeglugi Bałtyckiej w Kołobrzegu. Od stycznia 1999 roku do grudnia 2001 był ławnikiem Izby Morskiej w Gdyni. Obecnie jest ławnikiem Odwoławczej Izby Morskiej przy Sądzie Okręgowym w Gdańsku z siedzibą w Gdyni. Posiada także dyplom dla członków rad nadzorczych w spółkach Skarbu Państwa. Zna angielski i rosyjski. Mieszka w Redzie. Prywatnie kochający mąż i ojciec dwóch synów, a także dziadek wnuczki i trzech wnuków. Zapraszam do wywiadu z Autorem książki „Na przekór bałwanom”. Nie zapytam Pana, czy woli góry, czy morze. To myślę, że jest oczywiste. Zapytam natomiast, w jaki sposób przekonałby Pan miłośników gór, by wybrali się w rejs po morzach i oceanach? Trudne zadanie. Patrząc z pozycji pasjonata, staram się znaleźć jakieś wspólne punkty odniesienia dla pasjonatów gór i pasjonatów morza. Dla mnie, moja pasja stała się jednocześnie moją pracą na morzu, którą wykonywałem prze całe moje zawodowe życie. Może, trochę żartobliwie, posłużę się wykresem liniowym. Pasjonaci gór, znajdą się na linii pionowej, ja z moją morską pasją, na linii poziomej. Oni, na swojej pionowej linii, idą wyżej, coraz wyżej, ponad chmury, ja, na swojej poziomej linii, płynę i przed dziobem statku widzę horyzont. Tak myślę że pcha nas do przodu ciekawość. Ich, co ich czeka powyżej chmur, mnie, co mnie czeka za horyzontem. Podobnie zmagamy się z potęgą przyrody. Coraz wyżej, to silne wiatry, coraz niższe temperatury i coraz niższe ciśnienie, u mnie morze pokazuje swoją potęgę, kiedy miota statkiem, gdzieś tam na środku oceanu. Myślę że w takich momentach, łączy nas pokora do sił przyrody. I jeszcze jedno, w jakiejś ekstremalnej sytuacji, kiedy w górach jesteś sam i twoja decyzja musi być tylko dobra, innej przyroda nie wybaczy. Na morzu w takich momentach cała załoga statku oczekuje właściwych decyzji od Kapitana statku i tu podobnie, morze nie wybaczy złych decyzji. W naszym morskim środowisku jest takie powiedzenie, ,,Captain is always alone”. Myślę że tacy pasjonaci gór daliby się zaprosić do wspólnego przeżycia, morskiej przygody i byłoby o czym pogadać. Ale w morzu można się zakochać, nie wypływając w jakieś dalekie rejsy. Zapraszam wszystkich nad brzeg morza, aby poczuli ten powiew morskiej bryzy, doświadczyli pięknych wschodów i zachodów słońca, wsłuchując się w tym czasie w szum morskich fal. Dźwięk morskich fal będzie inny, kiedy morze będzie spokojne, a inny, kiedy będzie sztorm i fale będą wysokie. Usłyszą wtedy całą moc morza które właśnie pokazywać będzie swoją potęgę. Zauważą również zmieniające się kolory morskich fal, które będą mienić się różnymi barwami, od niebieskich poprzez granatowe, gdzieś tam przemknie zielony, przemieszany z bordowym aby w czasie sztormu na wierzchołkach fal pojawiła się biała barwa. I wtedy poznają morskie bałwany. Po takich doznaniach, na pewno po jakimś czasie, poczują tęsknotę i nieodpartą chęć powrotu nad morski brzeg. Żegluga, morze i oceany to Pana wielka pasja i miłość. Proszę przyznać, co sprawiło, że narodziło się w Panu tak wielkie uczucie? Całe moje dzieciństwo przebiegało w morskich klimatach. Mieszkałem w Gdańsku, częste spacery z Rodzicami nad Motławą, nad brzegiem morza. Na plażę chodziliśmy na Stogi. Pierwszą przygodę na wodzie, jeszcze słodkiej, przeżyłem w roku 1957. Byłem w drugiej klasie Szkoły Podstawowej, kiedy, Ojciec, który był wtedy członkiem klubu kajakowego w Gdańsku, zorganizował przepiękną wyprawę kajakową. Całą rodziną, Mama, moja mała siostra i kuzyn, ruszyliśmy kajakami z przystani na Motławie najpierw Martwą Wisłą, aby poprzez śluzę w Przegalinie, przepłynąć Wisłę w drodze do Elbląga, potem Kanałem Elbląskim do Brodnicy, stamtąd rzeką Drwęcą do jej ujścia do Wisły, no i Wisłą, powrót do Gdańska. Potem bardzo szybko zaczęła się przygoda ze słoną wodą. Praktycznie każde wakacje, to były harcerskie obozy żeglarskie. Będąc w Liceum, na jednym z takich obozów, trafiłem na ,,czerwoniaki”. Tak nazywano flotyllę sześciu harcerskich jachtów, które powstały po przebudowie wycofanych z eksploatacji szalup ze statku m/s Batory. A że wszystkie wyposażone były w czerwone żagle, stąd wzięła się potoczna nazwa ,,czerwoniaki”. To była naprawdę twarda szkoła życia na wodzie. Dzisiaj kiedy wspominam jak to z Pucka na wiosłach, płynęliśmy na półwysep helski, to przypominam sobie jakich bąbli na rękach, wielu z nas się wtedy nabawiło. Wiosła, którymi nam było dane wtedy machać parę godzin, były to ciężkie drewniane wiosła, które ledwo można było objąć dłonią. Oczywiście również zdobywałem w tamtym czasie, poszczególne stopnie żeglarskie. Tak więc w klasie maturalnej, wydawało się, że oczywistym będzie, jaki kierunek obiorę w życiu. Tuż przed maturą, pojawił się jednak mały dylemacik, Prawo, czy Szkoła Morska. Bardzo skutecznie rozwiązał to moje małe zawahanie Karol Olgierd Borchardt. Po przeczytaniu jego książki ,,Znaczy Kapitan”, wątpliwości już nie miałem żadnych. Po maturze w roku 1967 zdaję na wydział nawigacyjny Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni. „Na przekór bałwanom” to bardzo ciekawa książka opisująca Pana doświadczenia z morzem. Dlaczego postanowił Pan podzielić się z czytelnikiem swoimi wspomnieniami? Na stronie internetowej książki, na tak postawione pytanie, odpowiadam – ,,Napisałem tę książkę, aby spełnić swoje marzenie. Marzenie, którego mały płomyk tlił się w zakamarkach mojej głowy od wielu lat. Nawet nie pamiętam, kiedy to się zaczęło. Przez lata pracy na morzu nie pozwoliłem aby ten płomyk zgasł. Aby go podtrzymywać, cały czas zapisywałem w swojej pamięci mijające wydarzenia. Aby po latach się nie zatarły , robiłem jakieś skrótowe zapiski w podręcznych kalendarzykach, fotografowałem, kręciłem filmy. Ale również starałem się zachować jak najwięcej dokumentów z tamtych czasów. I teraz, będąc już na emeryturze, kiedy zabrałem się za realizację mojego marzenia i sięgnąłem do tych wszystkich, zgromadzonych przez lata, materiałów, płomyk zamienił się w już duży płomień. Każde zdjęcie, każdy zapisek, to teraz jakby kluczyk, który otwiera szufladki w mojej głowie. Każda szufladka, kryje w sobie jakieś wydarzenie sprzed lat. Odtwarzam je teraz, i czuję jakby to było wczoraj. Jest coś takiego w człowieku, że chce coś po sobie zostawić. Rzeczy materialne, przeobrażają się, zanikają, a z czasem, pojawiają się nowe. Książka, słowo zapisane zostanie na zawsze. Kiedy mnie już nie będzie, wnuki, prawnuki, patrząc na zdjęcie Dziadka, otwierając książkę, i czytając te wszystkie moje, autentyczne historie, będą uczestniczyć w opisanych przeze mnie wydarzeniach, poznając klimat tamtych czasów. Patrząc zaś nieco inaczej, daje się zauważyć, że życie wokół nas, toczy się dziś w takim tempie, że szybko zapominamy, jak wyglądała rzeczywistość dziesięć lat temu. Nie mówiąc o tym jak było jeszcze czterdzieści lat temu i dawniej. I to jest następny powód, dla którego napisałem tę książkę. Napisałem ją z humorem, aby uświadomić czytelnikowi, szczególnie temu z młodego pokolenia, że czas w którym żyje, nie jest wart jego złych emocji. Zawsze, w swoim życiu, do każdej sytuacji, podchodziłem z optymizmem i humorem, czego i Tobie życzę, Drogi Czytelniku, kiedy po przeczytaniu tej książki, wrócisz do otaczającej cię rzeczywistości.” Swoją przygodę z morzem rozpoczął Pan w 1970 roku. Proszę powiedzieć, jak bardzo na przestrzeni lat zmieniła się polska żegluga morska? Chcąc wyczerpująco odpowiedzieć na te pytanie, to spokojnie gruba książka by nam wyszła. Zmiany są ogromne i to w każdym aspekcie pracy na morzu. Mogę chyba tak powiedzieć, bo byłem tych zmian naocznym świadkiem, przez prawie 50 lat. Rok 1970, kiedy kończę Państwową Szkołę Morską to czasy kiedy astronawigacja była podstawą określania pozycji statku na oceanach. Sekstant, dzisiaj niektórzy mogą nawet nie pamiętać do czego służył ten instrument, był dla nas wtedy podstawowym narzędziem pracy. Radar używany wtedy na statkach a ten dzisiejszy, to chyba dużo nie przesadzę, jak powiem, że to jakby porównać dawny stacjonarny telefon z tarczą, do dzisiejszego smartfona. Wtedy, jak się wchodziło na mostek, to w porównaniu z dzisiejszym mostkiem na statku, było tak jakoś szaro i ubogo w urządzenia. Dzisiaj jak wchodzisz na mostek na dużym statku i kiedy wszystkie potrzebne urządzenia są włączone, to tak jak byś wszedł do działu z telewizorami w Media Markecie, gdzie cała ściana z wiszącymi na niej telewizorami mieni się różnymi kolorami ich ekranów. W tracie tych pięćdziesięciu lat, również przeżyłem takie chwile, kiedy pojawiały się nowe systemy nawigacyjne, czy nowe urządzenia. Najnowsze rzeczy w tamtych czasach, po paru latach, okazywały się przestarzałe i zastępowane innymi nowszymi. Takie nazwy jak Decca Nawigator, Loran, Omega itp., laikowi nic nie powiedzą a u kolegów ze środowiska morskiego wzbudzą westchnienie, kiedy to było. Rozwój techniki satelitarnej, to również szybki rozwój nawigacji morskiej, ale przecież nie tylko. I tak dochodzimy do dzisiejszego GPS (Global Position System). Dzisiaj jesteśmy w stanie, błyskawicznie i bardzo dokładnie określić pozycję statku w każdym zakątku kuli ziemskiej. Mój morski czas, to czas od sekstantu do GPS-u. Ten czas, pomiędzy, był bardzo ciekawy i dynamiczny. Gdyby dzisiaj, wyłączono nagle prąd, to chyba zrobiłbym jeszcze pozycję z gwiazd, używając do tego sekstantu. Może to pytanie będzie z gatunku tych dziwnych. Jednak proszę wytłumaczyć mi laikowi, czym różni się żegluga wielka od żeglugi małej? Dzisiaj terminy żegluga mała i żegluga wielka nie występują, jako odrębne określenia. Takie określenia istniały w obowiązujących w Polsce do roku 1983, przepisach, dotyczących żeglugi morskiej. Obecnie, jedynie dyplom morski, który posiadają kapitanowie o najwyższych kwalifikacjach, zawiera słowo ,,wielki”. Stąd jest Kapitan Żeglugi Wielkiej i nazwa dyplomu, który posiada to Dyplom Kapitana Żeglugi Wielkiej. Szczegółowo tę kwestię poruszam w mojej książce „Na przekór bałwanom”. Pana doświadczenie zawodowe, będące również pasją, jest bardzo bogate. Pracował Pan na statkach Polskich Linii Oceanicznych oraz u armatora niemieckiego czy brytyjskiego. Jakie są różnice między polską a zagraniczną żeglugą? Na dzień dzisiejszy, to praktycznie nie ma żadnych. Praca na statkach, u każdego armatora na Świecie, od strony technicznej wygląda podobnie. Czy to na statkach u armatora niemieckiego, brytyjskiego, polskiego czy też innych, obowiązującym językiem w komunikacji, jest język angielski. Wszyscy pracujemy na takich samych mapach morskich, obowiązują takie same wydawnictwa w języku angielskim, korzystamy z tych samych urządzeń nawigacyjnych. Jeśli miałbym doszukiwać się jakiś różnic, to jednak w kontekście historycznym, będzie to różnica w zarobkach i mocno ograniczonych możliwościach wyjazdu na kontrakt zagraniczny, w latach siedemdziesiątych. Kiedy zaczynałem pracę na morzu w roku 1970, jeszcze w PRL – u, to po Szkole Morskiej cały nasz rocznik znalazł pracę na statkach gdyńskiego armatora, Polskich Linii Oceanicznych, który wtedy dysponował flotą 180 statków pod polską banderą. Nawet nie myślało się wtedy o jakiejś pracy na zagranicznych statkach. Przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przynosi znaczne zwiększenie wyjazdów do pracy na statki pod obce bandery, polskich marynarzy. Obowiązywał wtedy specjalny paszport służbowy, wydawany na dwa lata, bo na taki czas opiewała zgoda na urlop bezpłatny udzielana marynarzowi, przez polskiego armatora. Kiedy ja wyjeżdżałem w roku 1984 na statek do armatora niemieckiego, to była to dla mnie wtedy taka trochę podróż w nieznane. Znalazłem się w pracy w innym ustroju, mentalnie trzeba było szybko złapać reguły morskiej roboty w gospodarce wolnorynkowej. Dopasować się do nieco innych reguł w podejściu do pracy, podregulować szacunek do zarabianego pieniądza. Jedyne co było takie samo, to nawigacja i typowa marynarska robota na statku. No a potem, po roku 1989, następowały w Polsce szybkie zmiany, otwarcie granic, dostępność do rynków pracy praktycznie na całym Świecie, zmiany w szkolnictwie morskim itd. Ale także ,,sukcesy” w budowaniu gospodarki wolnorynkowej, spowodowały że na dzień dzisiejszy w PLO zostały dwa statki. Reguły ekonomiczne wymusiły również, że i polscy armatorzy rejestrują statki pod obcymi banderami. Reasumując, dzisiaj każdy absolwent po ukończeniu uczelni morskiej, w Gdyni jest to dzisiaj Uniwersytet Morski, może od razu szukać pracy na statkach armatorów zagranicznych. Termin ,,praca pod obcą banderą” przestał istnieć. No bo co by powiedział polski marynarz, który okrętuje dzisiaj na polski prom pasażerski m/f Wawel, którego armatorem jest Polska Żegluga Bałtycka a tam na rufie powiewa bandera Bahamas. „Na przekór bałwanom” to dość przewrotny tytuł książki. Proszę przyznać, czy taki tytuł ma jakiś ukryty cel ? Ten tytuł pojawił się po jakimś czasie pisania książki, nie był w ogóle brany pod uwagę kiedy siadałem do pisania. Pierwotny zamiar miałem taki, aby skupić się w dużej części na historiach które przeżyłem w czasie moich morskich rejsów. Trafiłem wtedy na taki program edukacyjny Book Master Intensive, który prowadzi Ewa Miłek. I po pewnym czasie, pewnego dnia Ewa stwierdza, słuchaj, ale tu w tych historiach, które piszesz, czasy PRL-u pięknie widać. No i to był moment, od którego zacząłem poszerzać te moje autentyczne historie o pewne wątki z tamtych czasów. Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł na tytuł książki ,,Na przekór bałwanom”. Już wyżej mówiłem, że kiedy na morzu jest sztorm, to pojawiają się białe grzywacze, wtedy mówimy o morskich bałwanach, no i aby dotrzeć do celu, musimy zmagać się z tymi bałwanami. Ale i na lądzie stykaliśmy się ze specyficzną mentalnością tamtych czasów. Niejednokrotnie, pojawiały się problemy z załatwianiem najprostszych spraw w urzędach, często walka z różnego rodzaju niespójnymi przepisami. Wszystko to podobne było do walki jaką w czasie sztormu toczyliśmy z morskimi bałwanami. Myślę że teraz będzie jasne, dlaczego wybrałem taki tytuł, a jeszcze jaśniej będzie, po przeczytaniu książki. Pana książka w sposób lekki i przyjemny prowadzi nas po meandrach morskiej rzeczywistości, dzięki czemu wypływamy w niezwykły rejs ku przygodzie. Proszę przyznać dlaczego warto po nią sięgnąć? Pisząc tą książkę przyjąłem pewne reguły. Przede wszystkim są to moje autentyczne historie, które sam przeżyłem. Siadając do pisania jakiejś historii z lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, czy lat późniejszych, trzymałem się zasady, że przenoszę czytelnika i siebie piszącego, w tamte czasy. Poruszamy się w mentalności tamtych czasów, mając tamtą wiedzę, wśród techniki, jaka wtedy była. Bardzo łatwo jest dzisiaj, posiadając później nabytą wiedzę, na wydawanie jakiś ocen o tamtych czasach. Zdecydowanie chciałem tego uniknąć. Autentyzmu moim historiom, dodaje fakt zamieszczenie autentycznych dokumentów, które zachowałem z tamtych czasów. Piszę o Świecie którego już nie ma. Pewne wydarzenia, choćby takie, kiedy na Morzu Czerwonym dowiadujemy się, że statek na którym jesteśmy został sprzedany i wykreślony ze wszystkich rejestrów, to pomysł na jaki wtedy wpadłem, aby połączyć się telefonicznie z Londynem, poprzez Jeddah Radio, dzisiaj byłby całkowicie niewykonalny. Starałem się opisać historie z tamtych czasów z humorem, czy działy się one na morzu czy na lądzie. Ważnym wątkiem książki jest nasza wspólna droga z moją żoną Miśką. Zaczynaliśmy ją razem w 1972 roku, o czym jest pierwszy rozdział książki, dzisiaj mija nam 48 lat od tamtej chwili. Zapraszam serdecznie do lektury. Zapewne podczas wielu rejsów znajdował Pan czas na czytanie książek. Po jakie tytuły najchętniej Pan sięgał? Odpowiem przewrotnie. Najpiękniejszą dla mnie lekturą, była zawsze lektura listów od mojej żony. Pamiętajmy że w czasach, o których piszę, nie było smartfonów, internetu. Listy dochodziły do nas, na statek, z dużym opóźnieniem, miesięcznym i nieraz większym. Mówimy tu o dalekich rejsach, do Chin, Japonii, itp. I jeśli jakieś zdarzenia z czasu kiedy moja żona list pisała, dawno już były nieaktualne, to jednak taki list zawierał i takie treści które nigdy nie traciły aktualności. A do miłej lektury się często powraca. Jeśli chodzi o książki, to zawsze interesowała mnie historia. Również ciekawość otaczającego mnie świata, powodowała zainteresowanie literaturą faktu. Różnie bywało z dostępem do tego co się lubi, na różnych statkach różnie takie biblioteczki, wyglądały. Pływając na kontraktach, to dostęp do książek był praktycznie niemożliwy. Trochę żartobliwie mogę powiedzieć, że dostęp do literatury faktu, swoimi listami, znakomicie uzupełniała mi moja żona, a kiedy otrzymywałem je, od niej, z dużym opóźnieniem, to i wypełniały reguły literatury historycznej. „Na przekór bałwanom” to Pana pierwsza książka. Czy będzie kolejna? Książka, tak, pierwsza. Popełniałem, co prawda wcześniej, jakieś krótkie kawałki, ale trafiało to do przysłowiowej szuflady. Czy będzie druga ? Kiedy zaczynałem pisać ,,Na przekór bałwanom”, to myślałem że to będzie ta jedna. No cóż zobaczymy, dzisiaj odpowiem dyplomatycznie, nigdy nie mów nigdy. Jakieś tam notatki mam, więc wszystko jest możliwe. DZIĘKUJĘ BARDZO ZA ROZMOWĘ. ŻYCZĘ DALSZYCH SUKCESÓW. Moja wielka miłość", która 25 października trafi do księgarń. Jak opowiadała podczas czwartkowej promocji książki jedna z jej autorek Dorota Majewska, poznała Halę Glińską w dzieciństwie. "Mieszkałam z rodzicami i siostrą na Nowolipiu. Hala nieopodal na Anielewicza, a jej starsza córka Ania chodziła do klasy z moją siostrą Czy ta książka, to była podróż sentymentalna? Sławomir Koper: Na swój sposób na pewno. Miałem 26 lat jak upadała komuna. Doskonale pamiętam te czasy. Teraz jest moda na całkowite negowanie PRL­u, według mnie to była epoka bardzo bogata, chociażby w wydarzenia kulturalne. Takiego wysypu talentów twórczych nie było nigdy w Polsce. Nawet w II Rzeczpospolitej. I jak pan to tłumaczy? Nic nie było w sklepach, ale życie było mniej skomercjalizowane, coś za coś. Celebryci epoki PRL­u, cokolwiek byśmy o nich mówili, to postaci z naszych podręczników kultury, a kto będzie pamiętać o tych dzisiejszych gwiazdkach, które tańczą, śpiewają, wywijają koziołki? Przez pana książkę przewijają się kultowe komedie Stanisława Barei, zabiera pan czytelników na festiwale w Opolu, Sopocie i Kołobrzegu… To taki barwny kalejdoskop, polityki unikam. Żartobliwie mawiano, że w tym całym obozie wschodnim, byliśmy najweselszym barakiem. Coś w tym jest. Agentka Mosadu i polski kompozytor. Ostatnia miłość Krzysztofa Komedy | Historia z Koprem Tamtejsze imprezy były obowiązkowo zakrapiane. W PRL­u Polacy masowo nadużywali alkoholu. Napisałem kiedyś książkę "Stracone pokolenie PRL", wymieniam w niej wielu czterdziestoletnich – na zachodzie utarła się nazwa Klub 27, dla artystów, którzy odeszli w tym wieku, artyści w PRL odchodzili po czterdziestce… Tacy ludzie jak Iredyński, Grochowiak. Popełnił samobójstwo Stachura. Cybulski wpadł pod pociąg, Kobiela zginął w wypadku. Jeśli chodzi o picie, pamiętam taką anegdotę ze studiów, z czasów schyłkowej komuny: Dlaczego dużo piją na Politechnice? Z rozpaczy. A na Historii na Uniwersytecie? Z nudów. Mieliśmy mało zajęć. Rozwijaliśmy się duchowo, również przez alkohol. Z nudów? Lenin powiedział słynne: kto nie pracuje, ten nie je. W Polsce PRL-u panował nakaz pracy. Były wyjątki. Edward Stachura do końca nie miał wpisanego w dowodzie miejsca zatrudnienia. Władza uważała go za nieszkodliwego dziwaka, wielbiciele za pozostałość z post hipisowskiego świata. Ale to prawda, że w dowodzie trzeba było mieć wpisaną nazwę zakładu pracy. Wszyscy się z tym godzili. Nie mieli wyjścia. Uważam, że praca w PRL-u wyglądała raczej w myśl zasady – czy się stoi, czy się leży, parę tysięcy się należy. Z pozytywów, ta epoka kojarzy się wielu z naszymi sukcesami sportowymi. Mecze piłkarskie sprawiały, że dosłownie pustoszały ulice. Piłka nożna nie osiągnęła nigdy takiego poziomu, jak wówczas i pewnie już nie osiągnie. Oklaskiwaliśmy też sukcesy naszych siatkarzy. Złoty medal w Montrealu po wygraniu z Wielkim Bratem, jak mówiono na Związek Radziecki. Kiedy Kozakiewicz pokazał swój słynny gest na olimpiadzie w Moskwie w 1980 roku, miałem siedemnaście lat. Doskonale rozumiałem jego znaczenie. Czym panu smakował PRL? Trzymam teraz w dłoni paluszki żerańskie, identyczne, jak te sprzedawane w czasach PRL. Tak samo wyglądały i smakowały tak samo. Idealne do podgryzania przy czytaniu. Książka Sławomira Kopra "PRL po godzinach. Celebryci, luksusy, obyczaje" od wydawnictwa Harde dostępna w najlepszych sieciach księgarskich i księgarniach stacjonarnych oraz internetowych, w tym na jak też w wersji e-book na Sonda Który aktor załużył na na miano największego playboya PRL-u? Tomasz Stockinger Karol Strasburger Bronisław Cieślik Daniel Olbrychski Jan Englert Janusz Gajos Jerzy Zelnik Leszek Teleszyński Na podstawie art. 107 ust. 6 ustawy z dnia 12 marca 2004 r. o pomocy społecznej (Dz. U. z 2020 r. poz. 1876 i 2369 oraz z 2021 r. poz. 794 i 803) zarządza się, co następuje: § 1. [Zakres regulacji] Rozporządzenie określa: 1) sposób i terminy przeprowadzania rodzinnego wywiadu środowiskowego, zwanego dalej "wywiadem"; Dr Robert Skobelski, historia PRL, Uniwersytet Zielonogórski Sądzę, że w nauczaniu dziejów PRL trudno mówić o obiektywizmie – dominuje czarno-biała klisza oraz umacniane współczesnymi podziałami politycznymi interpretacje i stereotypy. Nie dziwi to jednak, gdy się weźmie pod uwagę mnogość kontrowersji i sporów naukowych wokół wielu wydarzeń tamtego okresu, a także fakt, że sporo zagadnień (może poza okresem do 1956 r.) nie doczekało się z różnych powodów rzetelnej analizy i opracowania. Trudno w takiej sytuacji o wyważone oceny, które znalazłyby następnie odbicie w podręcznikach i na lekcjach historii. Ale w przypadku przekazywania wiedzy o PRL występuje również inny ważny, choć niedostrzegany problem – natury bardziej organizacyjnej. Otóż uczestnicząc od wielu lat w kształceniu i dokształcaniu nauczycieli historii, spotykałem się często z opiniami, że w szkole po prostu brakuje czasu na realizację części programu dotyczącej dziejów po 1945 r. (kurs w praktyce kończy się zazwyczaj na czasach stalinowskich i październiku 1956 r.!), bo akurat zbliża się koniec gimnazjum albo liceum i godziny, które miałyby być poświęcone temu okresowi, pochłaniają ogólne przygotowania do egzaminów gimnazjalnych bądź matury. Potwierdza to później wiedza studentów historii; zadowalająca mniej więcej do końca II wojny światowej, cząstkowa i powierzchowna w odniesieniu do późniejszych dekad. Dr Sylwia Bykowska, historia społeczna PRL, Gdańska Wyższa Szkoła Humanistyczna Podręczniki szkolne z różnych powodów skupiają się głównie na polityczno-symbolicznych aspektach PRL, na walce z władzą, uwypuklając np. tzw. polskie miesiące: Czerwiec ’56, Grudzień ’70, Sierpień ’80. W ten sposób powstaje czarno-biały obraz powojennej historii Polski, w którym społeczeństwo dzieli się na tych złych – komunistów i tych dobrych – resztę ludzi, którym gremialnie przypisuje się postawę narodowowyzwoleńczą. Tego typu narracja utrudnia dostrzeżenie realnych bolączek Polaków z tamtego okresu, a przede wszystkim zamazuje złożoność ówczesnych relacji wewnątrz struktury społecznej oraz do dziś odczuwane skutki trwania systemu sowieckiego komunizmu w Polsce, głównie w obszarze uwarunkowań mentalnych. Ewelina Bolecka, zastępca dyrektora w Zespole Szkół Ogólnokształcących we Wrocławiu Są nauczyciele, którzy tego nie uczą, ale wielu po prostu nie wyrabia się z materiałem i kończy kurs historii w okolicach II wojny światowej. Program w klasach licealnych jest przeładowany, starcza czasu zaledwie na prezentację poszczególnych faktów i zdarzeń historycznych, a nie na znalezienie w dziejach jakiegoś sensu, logiki, problemów itd. Zauważyłam, że kwestie PRL porusza się raczej na zajęciach z wiedzy o społeczeństwie. Włodzimierz Paszyński, b. wiceminister edukacji, wiceprezydent Warszawy To zależy od nauczyciela. W podręcznikach okres PRL jest uwzględniony, ale z uczeniem o nim jest kłopot, jak ze wszystkim, co było niedawno, wczoraj. Zresztą nie tylko szkoła uczy młodzież, czym była PRL. A jak ma o tym okresie mówić np. bardzo młoda nauczycielka, która też się uczyła o PRL z… książek, filmów, mediów, rozmów z rodzicami? Prof. John J. Kulczycki, historia PRL, University of Illinois w Chicago Niestety nie znam stosunków ani programu nauczania w szkołach polskich w Ameryce. Natomiast z wiedzą na temat PRL na uniwersytetach, czym interesuje się garstka studentów, bywa bardzo różnie. Prof. Antoni Dudek, historia PRL, UJ, IPN Nie wierzę w pełny obiektywizm ani w pisaniu, ani w nauczaniu historii. Można co najwyżej do niego dążyć, ale ze świadomością, że każdy – zarówno badacz, jak i nauczyciel – jest tu w mniejszym lub większym stopniu zakładnikiem wyznawanego systemu wartości oraz osobistych poglądów. W przypadku nauczania szkolnego najwięcej zależy od konkretnego nauczyciela oraz podręcznika, jaki zaleci uczniom. Główny problem polega na tym, że w minionym 20-leciu bardzo wielu nauczycieli unikało w ogóle omawiania na lekcjach epoki PRL, obawiając się związanych z tym kontrowersji. Dr Ryszard Michalak, historia, Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa, Wałbrzych Polska szkoła uczy o zbrodniach stalinowskich, o tzw. kryzysach społeczno-politycznych, o roli Kościoła, ukazuje też opozycję i jej dokonania. Za mało jest jednak historii społecznej – zagadnień ukazujących ówczesną rzeczywistość z perspektywy zwykłych ludzi. PRL to przecież nie tylko konfrontacja z władzą, kolejki, narzekania, ale także sztuka radzenia sobie z trudnościami życia, to także czas dumy np. z osiągnięć sportowców – piłkarzy, bokserów, kolarzy. Poza historią państwa więcej miejsca powinno być przeznaczone w szkole na odtwarzanie dziejów i ducha narodu. Mankamentem jest również tendencja do mitologizowania wielu zdarzeń i postaci. Szkoła powinna stawiać na ujęcia problemowe. Dekretowanie zbrodniarzy i bohaterów tego okresu jest często przesadne. Podobne wpisy

Tym razem aktor opowiedział o swojej relacji z rodzicami – których, jak przyznał – bardzo ranił. Oficjalnych przeprosin jednak nie było. „Nie wiem, czy się zdobędę” – wyznał Koterski. fot. East News. Michał Koterski w ramach promocji swojej książki "Michał Koterski . To już moje ostatnie życie" udzielił kilku

Nasi dziadkowie i babcie wracają często pamięcią do lat swojej młodości. Odnosi się wrażenie, że pamiętają ją lepiej, niż wydarzenia, które miały miejsce przed chwilą. Czasem są to zabawne przygody z dzieciństwa, niekiedy pełne wzruszeń historie z czasów wojny. Warto notować je wszystkie! Jak napisał niegdyś Lec - "Można oczy zamknąć na rzeczywistość, ale nie na wspomnienia", bo wspomnienia są nieśmiertelne... Zobaczcie, jak opisuje swe życie ta starsza, wspaniała kobieta! Fot. - Łakoma - Babciu, opowiedz o latach swojego dzieciństwa. - Urodziłam się w Chatkach Lasowych. Była to mała osada, gdzie mieszkały tylko trzy rodziny. Do najbliższej wsi – Rychcic – mieliśmy 6 kilometrów. Mieszkaliśmy przy samym lesie i tam właśnie spędzaliśmy większość czasu. W lecie było tam bardzo wesoło. Chodziliśmy na poziomki, maliny, jesienią zbieraliśmy orzechy laskowe i grzyby. Pod dom przychodziły jelenie, sarny, przylatywały dzikie ptaki…- Jak wyglądał twój dom? - Był cały z drewna. Obok znajdowała się stodoła i stajnia. Wybudował je mój dziadek w miejscu, gdzie kiedyś stały inne Co się z nimi stało? - To smutna historia. Wcześniej mieszkali tam nasi krewni. Pewnego razu poszli w pole, zostawiając w domu małą, 6-letnią córeczkę. Dziewczynka, nieświadoma niebezpieczeństwa, zaczęła bawić się zapałkami. Doszło do zaprószenia ognia. Spłonęły trzy domy wraz z całym dobytkiem. Dziecko za karę zostało tak strasznie pobite, że wkrótce zmarło…- To rzeczywiście straszne… - Kiedyś nie dbało się o dzieci, tak jak obecnie. Szczególnie źle obchodzono się z tymi nieślubnymi. Siostra mojego taty – Julia - zaszła w ciążę z Ukraińcem. Ukrywała to. Była dość otyła, więc nikt nie zauważył, w jakim jest stanie. Dziecko urodziła w lesie. Kiedy po porodzie, sprawa wyszła na jaw, rodzina okropnie ją potraktowała. Była bita, wyzywana od najgorszych. Jej dziecko szybko umarło. Później wyszła za mąż za tego Ukraińca i miała inne Ile osób mieszkało w waszym domu? - Dziadek Jan (ojciec mojego taty) po śmierci żony ożenił się powtórnie i przeprowadził do Wacowic. Jego córki: Kasia, Julia i Rozalia wyszły za mąż i przeniosły się do innych gospodarstw. W domu został tylko mój tato. Ożenił się z Anną Dudziak z Rychcic (moją mamą). Ojciec był przystojny. Miał powodzenie u kobiet. Mama niejednokrotnie kłóciła się z sąsiadkami, które odwiedzał. A nam - dzieciom - było przykro, kiedy musieliśmy tego słuchać… Miałam 3 siostry. Najstarsza była Stefania, potem ja, a na końcu Wisia i Anna. Przed nami urodziły się jeszcze bliźnięta: Kasia i Michał, ale niestety zmarły. Tato chciał mieć syna, a tak się złożyło, że doczekał się samych Z czego się utrzymywaliście? - Mieliśmy gospodarstwo. Rodzice pracowali na roli, mieli 8 morgów ziemi. Hodowaliśmy też krowy, konie, świnie, kury. Sprzedawaliśmy zboże, mleko i z tego głównie się Mieliście tam szkołę? - Nie. Szkoła była w Rychcicach. Codziennie przemierzaliśmy sami bardzo długą trasę. Tam też znajdował się kościół. Uczyła nas pani Janina Wojciechowska. Na początku przyjechała do nas tylko na praktyki, ale zdecydowała się zostać. W jednej klasie siedziały dzieci różnych narodowości, od pierwszej do siódmej klasy. Musiała przygotowywać zadania dla wszystkich grup wiekowych. Była bardzo zdolna. Zawsze zajmowaliśmy pierwsze miejsca podczas konkursów i występów przed publicznością. Pamiętam tańce, śpiewy, recytacje wierszy. Dobrze nas przygotowywała. Później przeniesiono szkołę trochę bliżej. Była to tzw. „Klebanówka”.- Jakie jest twoje najmilsze wspomnienie z dzieciństwa? - Pamiętam jak w przeddzień pierwszej Komunii Świętej, miałam przeprosić rodziców za złe uczynki. Podeszłam do mamy, ucałowałam ją w rękę i przeprosiłam za wszystko, co było złe z mojej strony. Potem poszłam do taty. Zszedł z drabiny (budował właśnie stajnię i kładł dachówkę), pogłaskał mnie czule po głowie i powiedział: idź i wyspowiadaj się. To było takie miłe! Zawsze był dla mnie raczej surowy, a w ten dzień zachował się wspaniale. Pobiegłam szczęśliwa do Jak obchodzono dawniej Komunię Św.? - Po uroczystości dzieci szły do księdza na bułkę z masłem i kakao. Koleżanka, która siedziała obok mnie tak się wierciła, że wylała mi kakao na sukienkę. Gdy mama to zobaczyła, uderzyła mnie w plecy i kazała iść do domu. Nie wiem, co się potem stało z tą sukienką. Była śliczna, biała w takie drobne, złote Spędzaliście święta i uroczystości razem z Ukraińcami? - Oni mieli swój kościół, gdzie modlili się w swoim języku. Ale rozumieliśmy się nawzajem. Większość z nas umiała mówić zarówno po polsku, jak i ukraińsku. Mieszkaliśmy na jednym terenie. Przed wojną żyliśmy zgodnie: Polacy, Żydzi, Ukraińcy. Pomagaliśmy sobie podczas żniw, razem chodziliśmy do szkoły, na potańcówki. Moja mama była nawet chrzestną u znajomych Ukraińców, jej chrześniak nazywał się Gmytru. W naszej rodzinie było też kilka małżeństw mieszanych. Ja miałam chłopaka Ukraińca. Nazywał się Nikita. Był przystojny, miał kręcone, blond włosy i niebieskie oczy. Chodziliśmy za rękę. Wszystko zmieniło się, gdy wybuchła II wojna światowa. Zaczęły tworzyć się różnego rodzaju ugrupowania, a najgroźniejsza była Upa. Zaczęto prześladować Polaków. Chciano nas powybijać, wypędzić z tamtych terenów. Z dobrych sąsiadów, Ukraińcy stali się zbrodniarzami, mordercami…- Jak wyglądało życie podczas wojny? - W lecie spaliśmy w lesie. Baliśmy się, że Ukraińcy przyjdą w nocy i nas zabiją. Kiedy zostawaliśmy w domu, spaliśmy zawsze w ubraniach, na siedząco, na wypadek jeśli trzeba było uciekać. Kiedy tato słyszał coś niepokojącego, zawsze uciekał. Raz nawet go złapali. Udawał, że jest ich rodakiem, bo dobrze mówił po ukraińsku. Kazali mu się modlić. A on nie znał pacierza w ich języku! Przeżegnał się tylko. Na szczęście go puścili. Kiedy zostawał w domu, walili do okien i drzwi, straszyli, że nas powybijają. Raz przyjechali wozem. Wszystko zabrali: ubrania, garnki, rower, całe wyposażenie domu. Mama płakała. Prosiła ich, żeby oddali choć rzeczy dzieci. Wtedy jeden Ukrainiec przyłożył mamie broń do piersi i zagroził, że jeśli nie wróci zaraz do domu, to ją zastrzeli. Nigdy nie zapomnę tego strachu. Nie zabito nas tylko dlatego, że mieliśmy wujka Ukraińca (szwagier taty). Jego czterech synów służyło w bandzie Upa. - Ile miałaś wtedy lat? - Prześladowania zaczęły się od ’41 roku i trwały aż do naszego wyjazdu do Polski. Miałam 12-16 lat. Ukraińcy czaili się za każdym krzakiem. W nocy palili papierosy. Widać było pełno świecących punkcików. Kiedy byli bardzo blisko, wychodziłam przed dom i śpiewałam ukraińskie piosenki. Udawałam w ten sposób, że trzymam z nimi sztamę. W środku jednak drżałam cała ze strachu… Gdy było bardzo niebezpiecznie, nocowaliśmy u kuzyna taty w Chatkach Michałowskich. Była to wieś oddalona od domu o 3 km. Mieszkali tam sami Ukraińcy, wujek był jedynym Polakiem. Jednak czuł się tam bezpiecznie, Ukraińcy bardzo go lubili, bo obchodził ich święta, traktowali go jak swojego. Pamiętam, jak na jego płocie wywieszono nadruki trupich czaszek. Było ich pełno! Nigdy nie zapomnę, jak bardzo się wtedy Nigdzie nie było bezpiecznie? - Nie. Raz tato wysłał mnie do dziadka, do Wacowic. Chciał, żebym przespała się u niego, bo w domu, w ciągłym strachu, nie miałam jak… Tam było trochę bezpieczniej. Pech chciał, że kiedy przyszłam, Ukraińcy podpalili pobliską stodołę. Dziadek pobiegł ją gasić. Bałam się zostać sama w domu i poszłam za nim. Ukraińcy spaliliby całą wieś, ale w pobliżu stacjonowało wojsko rosyjskie. Udało im się ugasić budynek, tak by ogień się nie rozprzestrzenił. Mieliśmy A co się działo, gdy ktoś szczęścia nie miał? - Ukraińcy spędzali ludzi do stodół. Małe dzieci przywiązywano matkom do spódnicy. Zamykano ich, oblewano benzyną i podpalano. Ludzie płonęli żywcem… Co to był za krzyk! Nie wiem, jak można było mordować maleńkie, niewinne dzieci! Za co to wszystko?!- Zabijali tak, aby przed śmiercią cierpieli? - Tak. Pamiętam, jak małym, 2-letnim dzieciom związywano nóżki i wieszano je głową w dół na parkanach…- To straszne! - Zabijały nawet starsze kobiety. Kiedyś Ukraińcy złapali polskiego księdza. Związali go i położyli na stojaku do rąbania drzewa. Stare Ukrainki przecięły go piłą na pół!- Przecież oni byli katolikami. - Ukraińcy bardzo często wpadali do kościołów. Zawsze schodzili się tam, gdzie było dużo Polaków. Robili akcje pokazowe. Raz jeden z nich rozciął kobietę w ciąży! Wyciągnął niemowlę z jej brzucha i rzucił z całej siły pod ołtarz! Dziecko żyło jeszcze chwilę. Podniosła je jakaś mała dziewczynka, zaniosła do wody święconej i sama ochrzciła…- Czy Żydów też mordowali? - Tak. Wówczas była akcja „Bij Żyda”. Pamiętam, jak kiedyś przyszedł do nas „sługa”, który czasem pracował u nas w gospodarstwie. Miał przy sobie wór ubrań, skarpet, krawatów. Chwalił się nimi. Były takie pachnące, „miastowe”, ale jedna koszula splamiona była krwią. Mój tato nie chciał tego oglądać. A mnie się te rzeczy bardzo podobały. Potem okazało się, że były to ubrania Żydów, których ten człowiek zamordował w Drohobyczu. Opowiadał, jak zrzucił starego Żyda z piętra kamienicy, albo jak wyrzucił małe dzieciątko z wózka na chodnik… Zawsze wiedzieliśmy, kiedy w pobliżu dzieje się coś niedobrego. Zwykle, gdy atakowana była wioska, ludzie bili w dzwony. Sami je robili z kawałków żelaza. Dawali w ten sposób znać innym wsiom, by były w gotowości do ucieczki. Poza tym słychać było szczekanie psów, ryk krów. Tak strasznie się baliśmy, że nawet gdy tylko trzasnął pod stopą jakiś patyczek, podskakiwaliśmy w nerwach!- Polacy nie mścili się? - Bali się. Ukraińcy byli wszędzie. Szli z kosami, siekierami, sierpami. Męża mojej starszej siostry zamknęli w więzieniu na Brygitkach w Drohobyczu. Należał do AK. Potem wywieźli go na Sybir. Mieliśmy dość. Chcieliśmy już tylko do Polski Kiedy udało się wyjechać? - We wrześniu 1945 roku. Jechaliśmy pociągiem 2 tygodnie. Ja siedziałam w wagonie z krowami. Podczas postoju czyściłam je, doiłam, dawałam siana, poiłam, ścieliłam słomę. Wysiedliśmy na stacji w Lubinie. Mężczyźni przypięli konie do wozów i zaczęli szukać domów i gospodarstw w wioskach opuszczonych przez Niemców. Trafiliśmy do Jędrzychowa. - Niemcy z tej wioski zostali już wysiedleni? - Większość uciekła przed Rosjanami. Widać było, że pakowali się w biegu. Kiedy chodziliśmy po domach, zdarzało się, że na stołach stały całe zastawy z przyszykowanym obiadem. W Jędrzychowie zostało tylko kilka Niemek z dziećmi i starcami. Polacy źle ich traktowali. Okradali, wyzywali, zdarzały się gwałty na kobietach. Pamiętam, że małym, niemieckim dzieciom zdejmowano w zimie rękawiczki i dawano naszym. Była w nas taka nienawiść, bo przecież od Niemców to wszystko się zaczęło…- Jak poznałaś swojego przyszłego męża? - Przyprowadził go do naszego domu jego brat. Janek wrócił właśnie w wojska. Był podporucznikiem. Wszystkim dziewczynom się podobał. Świetnie tańczył i elegancko wyglądał w wojskowym mundurze. Byłam o niego bardzo zazdrosna. Ślub wzięliśmy dopiero po roku. W 1949. Przeniosłam się do jego domu, mieszkał z rodzicami i bratem na końcu wioski. Podobało mi się u niego. Panowała tam jedność, zgoda. Teść był bardzo dobrym człowiekiem. - Znajdujemy się właśnie w tym domu. Czy wyglądał wtedy tak samo? - Tak. Ale nie było łazienki i elektryczności. Kiedy się wprowadziłam, na ścianie w stołowym pokoju była rozpryskana krew. Rosjanie zabili tam dwóch Niemców. Pochowali ich potem pod domem, tu gdzie teraz stoi słup elektryczny. Po jakimś czasie, ich rodziny dokonały ekshumacji i przewieziono zwłoki do Jak wyglądało twoje życie po ślubie? - Urodziłam czworo dzieci. Dwoje niestety straciłam, poroniłam. Bardzo ciężko pracowałam na roli. Mieliśmy 14 ha ziemi, a 20 dzierżawiliśmy. Kiedyś robiło się na polu nie tylko u siebie, ale jeszcze u sąsiadów. Żniwa trwały dwa tygodnie. Wszystko wykonywało się ręcznie, a nie jak teraz, za pomocą maszyn. Dwa razy w tygodniu jeździłam do Legnicy lub Lubina na targ, by sprzedać ser, śmietanę, masło, które sama wyrabiałam. Często nabiał psuł się już zanim zdążyłam go dowieźć. To były trudne czasy. Teraz mam chory kręgosłup, chodzę zgarbiona. - A co teraz sprawia ci przyjemność? - Interesuję się historią, lubię czytać książki, słuchać mądrych audycji radiowych. Trzymam z młodymi. Mieszkam teraz z wnukiem, który razem moimi synami prowadzi gospodarkę. Obecnie mają 18 koni. Często przychodzą do mnie młodzi ludzie. Ja mam 83 lata, a oni 18! Siedzimy, rozmawiamy, śmiejemy się. Przy nich czuję się wciąż młodą dziewczyną.
Wcześniej mówiła, że nie utrzymują kontaktu. Anna Wendzikowska pokazała mamę. Wcześniej mówiła, że nie utrzymują kontaktu. Anna Wendzikowska zaskoczyła fanów i pokazała zdjęcie z mamą. Wcześniej gwiazda gorzko wypowiadała się na temat relacji z rodzicami.
Opublikowano: 2014-11-29 23:47:37+01:00 Dział: Historia Historia opublikowano: 2014-11-29 23:47:37+01:00 W najnowszym numerze „wSieci Historii” o swoim życiu w realiach PRL-u opowiada reżyser i scenarzysta w wywiadzie przeprowadzonym przez Stanisława Żaryna. W szczerym wywiadzie Antoni Krauze wspomina czasy dzieciństwa naznaczone wydarzeniami historycznymi. Pod koniec wojny mieszkałem z rodzicami w okolicach wsi Dawidy. Pamiętam dokładnie moment, w którym przyjechało tam rosyjskie wojsko. Żołnierze zabierali wszystko, co było. Traktowali nas i nasz dorobek jak łupy wojenne. Nie mieliśmy cienia wrażenia, że oni mają nas za sojuszników. Potem zaczęła się straszna indoktrynacja — wspomina reżyser. Antoni Krauze nawiązuje również do czasów młodości i wydarzeń z października 1956 r. W naszej szkole niedługo potem zjawił się nowy nauczyciel historii, Jacek Kuroń. Był niewiele od nas starszy i uczył nas zupełnie inaczej niż inni. Klasa oszalała na jego punkcie. On był już wtedy rewizjonistą i bardzo potępiał moje zachowanie, że szliśmy w 1956, że śpiewaliśmy „Jeszcze Polska nie zginęła”. Byłem wtedy strasznie naiwny, przyznaję — wyznaje Antoni Krauze. Reżyser mówi również o swoich przemyśleniach związanych ze strajkami robotników. Wspomina o odczuciach, jakie wywołały wydarzeniach z Grudnia’70. - Przez całą PRL próbowano pokazać, że klasa robotnicza jest podstawą ustroju, robotnik miał być ideałem, który w tamtym systemie miał coś znaczyć. To miała być niemal arystokracja tamtych czasów. I nagle się okazało, że ludzie z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, robotniczej!, strzelają do robotników jak do dzikich zwierząt, ptactwa na polowaniu – mówi Antoni Krauze. Dlaczego Antoni Krauze nie chce zapomnieć o zbrodniach i zbrodniarzach? Na to pytanie odpowie w wywiadzie ze Stanisławem Żarynem w najnowszym numerze „wSieci Historii”. Miesięcznik dostępny jest także w formie e-wydania pod adresem - Publikacja dostępna na stronie:
o ochronie danych) (Dz. Urz. UE. L 2016 Nr 119, str. 1). Rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z dnia 22 lutego 2019 r. w sprawie oceniania, klasyfikowania i promowania uczniów i słuchaczy w szkołach publicznych (Dz.U. z 2019 r. poz. 373 ze zm.). Ustawa z dnia 10 maja 2018 r. o ochronie danych osobowych (Dz.U. z 2019 r. poz. 1781).
Natalia Klimas – z miłości do aktorstwa i z tęsknoty za krajemNatalia Klimas, znana z serialu „Sama słodycz”, przez osiem lat była rozdarta pomiędzy tęsknotą za domem a amerykańskim snem. W USA uczyła się w dwóch prestiżowych szkołach aktorskich, grała w serialach i filmach. Po latach postanowiła wrócić do Polski, by cieszyć się wymarzonym zawodem w kraju. Dlaczego podjęła taką decyzję i jak wspomina swój pobyt w Ameryce? W rozmowie z ITVN aktorka zdradza, dlaczego uwielbia swoją pracę, przejażdżki na rowerze i bycie z powrotem w pamiętasz, kiedy postanowiłaś, że jakąś część życia spędzisz w Nowym Jorku?Nowy Jork zafascynował mnie podczas pierwszych wakacji w USA. Miałam wtedy piętnaście lat. Podobało mi się tam wszystko - atmosfera, jaką tworzą ludzie, żółte taksówki, niesamowita architektura i uporządkowane, ponumerowane ulice. Natychmiast poczułam, że chcę być częścią tego lata po pierwszej wizycie w USA postanowiłaś wyjechać za ocean na dłużej, na studia aktorskie. Czy to prawda, że do Nowego Jorku wyleciałaś 11 września 2001 roku i twój samolot zawrócono do kraju?Tak. Do dzisiaj budzą się we mnie ogromne emocje, jak o tym myślę. 11 września pożegnałam się na lotnisku z rodzicami i przyjaciółkami. Pamiętam, jak im machałam, myślałam, że nie zobaczę ich przez kolejne miesiące. Kilka godzin później byłam z powrotem w Warszawie. Wyleciałam do USA dopiero po tygodniu – pierwszym samolotem, jaki wystartował na tej Slodycz_Makuflu Marcin pomyślałaś, że to był znak, by jednak wybrać szkołę aktorską w Polsce?Czy był to jakiś znak? Nie sądzę. Wiem, że dobrze zrobiłam, decydując się na wyjazd. Gdybym została tutaj i zdawała do szkoły teatralnej w Polsce, wiecznie marzyłabym o karierze w Stanach, Nowym Jorku i zasmakowaniu tego „światowego” życia. Mam to już za sobą i wiem, gdzie chcę być. Jestem szczęśliwa, że mieszkam w w Warszawie, masz sporo pracy i obowiązków. Zdarza ci się tęsknić za nowojorskimi miejscami, w których mogłaś się relaksować i przy okazji zasmakować tego „wielkiego świata”? Bardzo miło wspominam Central Park, East Village i Washington Square Park. Czasem tęsknię za energią Nowego Jorku, za przyjaciółmi, za Dani, moją nauczycielką aktorstwa. Przede wszystkim jednak brakuje mi jeżdżenia rowerem po się rowerem po centrum jednego z najbardziej tłocznych miast?!Codziennie jeździłam po Midtown, po 9th Avenue, gdzie jest potworny ruch i poruszanie się tam rowerem nie jest do końca bezpieczne. Wtedy nie za bardzo się tym przejmowałam i nie wkładałam nawet kasku. Dwa kółka dawały mi poczucie wolności, niezależności i szczęścia. Niedawno chciałam wsiąść na rower, żeby przejechać się po warszawskim Śródmieściu, ale pomyślałam, że... chyba się nie odważę (śmiech). Przestrzegam też mamę przed takimi pomysłami – mówi, że mnie nie poznaje, kiedy jestem aż tak ostrożna. Role się odwróciły. Gdy byłam w Stanach, to ona mówiła, żebym na siebie pierwsze dni z dala od domu były zwariowane?Pierwszego dnia pojechałam na Union Square, a przez kolejne cztery non stop zwiedzałam jak typowy turysta: z plecakiem i w sandałkach. Nigdy nie zapomnę tego ogromnego szczęścia, jakie mi towarzyszyło w pierwszych dniach odkrywania Nowego się nowym miejscem i jako pozostawiona sama sobie dziewiętnastolatka na nic nie narzekałaś? Coś ty! Chwile euforii przeplatały się z momentami smutku. Tak zawsze jest na obczyźnie. Moja mama czasem wysłuchiwała przez telefon i Skype o mojej samotności, poczuciu wyobcowania, inności i o tym, że ciężko mi się zaprzyjaźnić z Amerykanami. Największym problemem okazały się właśnie relacje z ludźmi, choć na początku wszyscy wydawali się słodcy i mili. Bardzo potrzebowałam otoczenia bliskich, zaufanych osób i ich od nich na pocieszenie przesyłki z Polski?Oczywiście. Dostawałam ulubione batoniki, których nie było w Stanach. Kiedy ciężko pracuję, jem sporo czekolady. Na otarcie łez odwiedzałam też Greenpoint, gdzie zaopatrywałam się w polski biały ser, ogórki kiszone, kefiry i ta namiastka Polski nie wystarczała, przylatywałaś do kraju?Rzadko. Tylko na Święta, czasami na wakacje. Rozłąka z mamą bardzo wiele mnie kosztowała. Potrafią to zrozumieć tylko ci, którzy przeżyli z dala od bliskich więcej niż pięć lat. Ja przez niemal dekadę byłam rozdarta - z jednej strony ogarniało mnie wielkie szczęście, że byłam w swoim wymarzonym miejscu i pokonywałam swoje słabości - z drugiej nie przestawałam że z tego powodu nie było mowy, byś została w Ameryce dłużej. Nie chciałaś rozwijać się zawodowo w Los Angeles?Na początku moja przygoda ze Stanami miała trwać tylko cztery lata nauki w szkołach aktorskich w Nowym Jorku. Później mój pobyt wydłużył się o kolejne pięć. Bywałam w Los Angeles i to wystarczyło, żeby przekonać się, że to miasto nie jest dla mnie. Wydało mi się ono zgromadzeniem ludzi rozczarowanych życiem, choć wiem, że wiele osób świetnie się tam odnajduje. Piękne domy i przyroda na pewno cieszą tych, którzy zapuścili w Kalifornii korzenie, jednak dla osoby przyjeżdżającej znikąd szokiem może być spotykanie tylu osób mających takie same marzenia jak twoje. To sprawia, że dla mnie od Los Angeles bije ciężka, negatywna porównałabyś ją z energią Nowego Jorku?Nowy Jork to zupełnie inna bajka - miasto, gdzie obok siebie funkcjonują zarówno wybitni fotografowie, broadwayowscy aktorzy, projektanci, jak i lekarze czy prawnicy. Wspaniałe jest to, że nie wszystko kręci się wokół wielkiej sławy i nie wszyscy są związani z show biznesem. To różnorodny pod względem zawodowym i etnicznym zbitek ludzi z niezwykłymi w Ameryce - największym i najbardziej różnorodnym tyglu etnicznym - podkreślałaś, skąd pochodzisz? Oczywiście. Zawsze starałam się wystawić jak najlepszą wizytówkę naszemu krajowi. Uważam, że każdy Polak wyjeżdżający za granicę powinien czuć taką odpowiedzialność i pokazywać obcokrajowcom to, co najlepsze. W przypadku Polski jest to kultura, sztuka, teatr. Kiedy zabrałam swoich amerykańskich znajomych na „Makbeta” w reżyserii Grzegorza Jerzyny na Brooklynie, szczęki im opadły! Podobnie było, gdy pokazałam im zdjęcia z pokazu mojej mamy. Bardzo lubiłam zabierać ich na Greenpoint, tłumaczyć, co to są pierogi, piec polski sernik i opowiadać o tym, jak dużo dzieje się w Warszawie i jak fajni są Polacy. Byli pod wrażeniem tego, jak nowoczesna i ciekawa jest Stanach nie tylko przybliżałaś innym naszą kulturę, ale także sama chłonęłaś wiedzę i przede wszystkim szlifowałaś umiejętności aktorskie. Jak wspominasz czas studiów?Z jednej strony cztery lata w szkole były wspaniałe i rozwijające, z drugiej – cieszę się, że mam je już za sobą. Niemal każda lekcja dużo mnie kosztowała emocjonalnie. Kiedy tam przyjechałam, byłam bardziej zamknięta, przestraszona, sztywna i mniej wierząca w siebie niż teraz. Natomiast Amerykanie byli wyluzowani, głośni i niczym nieskrępowani. Bez problemu przychodziło im odgrywanie odważnych scen, zrzucanie ubrań, podczas gdy mnie to przerażało. Zaczęłam się otwierać dopiero po pierwszym zajęciach dorabiałaś jako kelnerka, tak jak większość studentów w dużych amerykańskich miastach? W czasie nauki pomagali mi rodzice, więc nie musiałam przejmować się utrzymaniem. Dopiero po studiach wzięłam się do ciężkiej pracy na własny rachunek i byłam bardzo podekscytowana tym, że biorę życie we własne ręce. Wydawało mi się, że jak bohaterka jakiegoś filmu - początkująca aktorka-kelnerka - zaczynam spełniać swój amerykański sen, że muszę przetrwać ten ciężki czas i walczyć o swoje marzenia (śmiech). Tak naprawdę robili to wszyscy moi znajomi. Było trudno i stresująco, ale wykonując ten fach, mogłam poznać wielu niezwykłych ludzi i jednocześnie szlifować się, że wymagającą szkołą przetrwania był również amerykański show biznes. Walki o role bywały bolesne?Dostanie roli w Stanach jest tak trudne, że czasem wydaje się wręcz niemożliwe. Nic nie dzieje się przypadkiem i nikt nie dostaje świetnej roli już po pierwszym castingu. Trzeba mieć dobrego agenta, wielokrotnie udowadniać, że jest się aktorem, który stawia się na czas, zna tekst, wie co robi i jak chce pokierować swoją karierą. W amerykańskim show biznesie należy stale wykazywać, że zasługujesz na to, by dano ci Slodycz_Makuflu Marcin lekcje na pewno dużo ci dały. Koledzy z planu „Samej słodyczy” mówią, że wkładasz w każdy dzień zdjęciowy całe serce, traktujesz aktorstwo bardzo poważnie i jak mało kto rozumiesz zasady rządzące tym światem. Skąd bierzesz na to wszystko energię?Nie muszę szukać w sobie pokładów energii, by uprawiać zawód aktora, bo to jest moja wielka pasja i radość. Każdy dzień, który spędzam na planie daje mi wielką satysfakcję. Zarabiam na tym, co naprawdę kocham robić. Wiem, że nie przytrafia się to każdemu i tym bardziej to doceniam. Zawsze stawiam się przygotowana, bo w Stanach nauczono mnie, że jakiekolwiek potknięcie może skutkować utratą pracy. Tam jest tak mało szans na wybicie się i tak wielu chętnych, że wręcz nie wypada zawieść kogoś, kto na ciebie drugiej strony Amerykanie mają ponoć więcej luzu. Jak to się ma do dyscypliny?Na tym właśnie polega ich fenomen. Choć czasem mogą wyglądać jakby się niczym nie przejmowali, w każdej profesji mają niesamowity szacunek dla pracy. Skoro osiągnąć sukces mogą tylko najlepsi, ciężko pracują zarówno kelnerzy, jak i osoby sprzątające czy myślisz, co mają na myśli twoi znajomi, mówiąc, że bywasz „amerykańska”?Pewnie chodzi o pewną swobodę i obyczaje, którymi przesiąkłam. Cieszę się z tego, bo amerykański luz w połączeniu ze słowiańską surowością i dystansem może być ciekawą w sobie też coś francuskiego? W USA grałaś Francuzkę w hollywoodzkiej produkcji „Słyszeliście o Morganach?”, a także w serialach „Plotkara” i „Białe kołnierzyki”.Mówię po francusku, a castingowcy z jakiegoś powodu uważali, że również wyglądam na Francuzkę. Raz zostałam obsadzona w takiej roli przez bardzo ważną i surową szefową castingów, więc pozostałe osoby z branży zaufały jej intuicji. Jako Europejka pasowałam im na Francuzkę i tak już serialu „Sama słodycz” ta multikulturowa tendencja jest poniekąd kontynuowana. Grasz Patrycję, asystentkę i lektorkę języka włoskiego tuż po stażu w Rzymie. Jak się czujesz w tej roli? Ta rola była dla mnie wielkim wyzwaniem, ponieważ Patrycja jest pozbawiona skrupułów i wyrachowana, a do tego obsesyjnie zakochana. Uczucie jest dla niej jak nieuleczalna choroba, której nie może zatrzymać. Choć na początku zdjęć nie było łatwo przyzwyczaić się do tej roli, z czasem zaprzyjaźniłam się z Patrycją. Teraz dostrzegam jej ludzkie cechy i staram się zrozumieć jej motywy. Mam nadzieję, że widzowie też przekonają się, że moja bohaterka potrafi być wspierającym i solidarnym kompanem i tylko przez obsesję na punkcie Fryderyka postradała bohaterka w „Samej słodyczy” nie znosi urwisów i często wpada w ich pułapki. Sama jako dziecko byłaś zdyscyplinowana?Szczerze mówiąc, wydaje mi się ze byłam męczącym dzieckiem i nie wiem skąd moja mama miała do mnie cierpliwość (śmiech). Jako nastolatka byłam obrażona i niezadowolona z życia, dawałam bliskim w kość. Pewnie jak na dzisiejsze standardy nie zachowywałam się aż tak strasznie, ale wydaje mi się, że byłam okropna. Nie można tego powiedzieć o Olafie Marchwickim (serialowy Staś przyp. red.), który na planie jest naprawdę profesjonalny i nie ma tak szalonych pomysłów jak grany przez niego bohater. Jako Staś nie znosi Patrycji, ale prywatnie to miły chłopak i świetnie się z nim pracuje, podobnie jak z resztą ekipy „Samej słodyczy”.Serialowy Staś ma tendencję do znikania z oczu dorosłym. Ty jako 14-latka uciekłaś z domu aż na 12 godzin…Próbowałam być dramatyczną nastolatką i zwiać z domu, ale już po połowie dnia strasznie się martwiłam, że mojej mamie kraje się historii był równie pozytywny jak w „Samej słodyczy”?Jak najbardziej. Przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że wcale nie chcę w ten sposób straszyć slodycz_TVN_Marcin Makowski_ że podejmiesz studia w Ameryce było częścią młodzieńczego sprzeciwu?Raczej nie. To było trochę później, bo ostateczną decyzję o wyjeździe na studia za ocean podjęłam w wieku osiemnastu lat. Chciałam się uniezależnić, ale to na pewno nie była forma buntu. Moi rodzice bardzo chcieli spełniać moje marzenia, bo sami wychowywali się w szarym PRL-u. Za ich czasów opuszczenie kraju i podjęcie nauki za granicą było o wiele bardziej skomplikowane. Kiedy zamarzyła mi się szkoła w Nowym Jorku, mój tata z radością wsparł mnie cię również mama, z którą masz wyjątkowe się w każdy możliwy sposób. Jesteśmy dla siebie przyjaciółkami i bardzo się o siebie do Stanów, żeby dojrzeć?Wyjechałam, żeby zobaczyć, jak to jest żyć gdzie indziej i pewnie też po to, by zrozumieć, że moje miejsce jest tutaj. Wielu moich rówieśników marzy o tym, żeby wyrwać się z „depresyjnej Polski”, z tej „strasznej Warszawy” najlepiej do Nowego Jorku albo Paryża. Ja ten etap mam za sobą i patrzę na nich z uśmiechem. Uważam, że powinni spróbować życia z dala od domu, żeby przekonać się na własnej skórze, czy tego właśnie chcą. Niektórzy czują się świetnie, opuszczając Polskę na zawsze - ja chciałaś być „ciocią z Ameryki”, która rzadko bywa w kraju?Ludzie ze środowiska mody czy show biznesu czasem patrzą na mnie jak na szaloną, kiedy opowiadam o tym, jak bardzo cieszę się z powrotu do kraju. Tylko ci, którzy sami zatęsknili za Polską rozumieją, co to znaczy być w domu, czuć się bezpiecznie, być pełnoprawnym obywatelem kraju, w którym się przebywa, nie musieć ciągle się tłumaczyć na granicy i stale martwić się o wizy czy pozwolenia o że zostaniesz w Polsce już na stałe?Myślę, że tak. Już nigdy nie chcę być tak daleko od swojej za Iga Kamińska (ITVN)Natalia Klimas – aktorka, która fachu uczyła się w nowojorskich szkołach Lee Strasberg i William Esper Studio. Od dwóch lat rozwija swoją karierę w Polsce. Zagrała w serialach „Przyjaciółki” i „2 XL”. Widzom ITVN znana z roli Patrycji w serialu „Sama słodycz”. Córka znanej projektantki Joanny Klimas.
SH6Z.
  • 73wol9nua4.pages.dev/132
  • 73wol9nua4.pages.dev/179
  • 73wol9nua4.pages.dev/109
  • 73wol9nua4.pages.dev/255
  • 73wol9nua4.pages.dev/216
  • 73wol9nua4.pages.dev/317
  • 73wol9nua4.pages.dev/200
  • 73wol9nua4.pages.dev/379
  • 73wol9nua4.pages.dev/214
  • wywiad o prl z rodzicami